Recenzja filmu Jedna bitwa po drugiej (2025) — Długa droga warta wielkiego finału

Recenzja filmu Jedna bitwa po drugiej (2025) —  Długa droga warta wielkiego finału

Reżyseria: Paul Thomas Anderson
Scenariusz: Paul Thomas Anderson
Gatunek: Thriller, dramat
Obsada: Leonardo DiCaprio, Sean Penn, Benicio Del Toro, Chase Infiniti, Teyana Taylor
Data premiery: Wrzesień 26, 2025r (Polska)

Anderson wchodzi w popkulturowy kocioł 2025 roku z filmem jednocześnie porywczym i precyzyjnym: „pynchonowski” w duchu, ale skrojony pod energię współczesnej widowni. I chociaż to wciąż autor kina, który lubi rozlewać opowieść szerokim strumieniem, tutaj potrafi połączyć nerw thrillera z ironicznym komentarzem o Ameryce, która żyje – nomen omen – jedną bitwą po drugiej.

Fabuła — czy to Uprowadzona?

W centrum mamy byłego rewolucjonistę, który od lat żyje poza radarem z nastoletnią córką. Kiedy na horyzoncie znów pojawia się dawny wróg, a dziewczyna znika, bohater rusza w trasę, by wyprostować przeszłość i odzyskać to, co najważniejsze. Brzmi jak prosty high-concept, ale Anderson rozpuszcza tę intrygę w gąszczu epizodów, mikro-konfliktów i podszytych groteską spotkań.

Reżyseria i zdjęcia — PTA między klasycznym westernem a letnim blockbusterem

To jeden z najżywszych filmów Andersona od lat: kamera buduje szerokie horyzonty i niepokój przestrzeni jak w nowożytnym westernie, a bliskie kadry pulsują potem, kurzem i nerwem bohaterów. 

Przez większość seansu film jedzie na piątym biegu i nie schodzi z obrotów. PTA układa akcję na zasadzie kolejnych spiętrzeń: pościg zamienia się w oblężenie, oblężenie w ucieczkę, ucieczka w impas, a impas w nagłe pęknięcie, które znowu rozkręca tryby. Rytm robi tu montaż – krótkie, nerwowe cięcia przeplatają się z dłuższymi ujęciami, w których kamera nie gubi geografii sceny; wiesz, kto jest gdzie i dlaczego zaraz będzie źle. Każdy set-piece ma czytelną oś, a dźwięk dokłada warstwę napięcia, która ściska żołądek. To kino fizyczne: czuć ciężar samochodu przy zmianie pasa, bezwład ciała w ciasnym korytarzu, mikrobezwład po uderzeniu; żadnego cyfrowego „ślizgu”, tylko konsekwencja ruchu. I gdyby nie nieco rozwleczony drugi akt – kilka epizodów, które zbyt długo okrążają ten sam emocjonalny zakręt – można by powiedzieć, że film od startu do mety trzyma gardło w zacisku. Ten środkowy „oddech” nie wywraca konstrukcji, ale na chwilę rozluźnia chwyt; o dziwo, robi to robotę przed finałem, bo powrót do pełnego tempa uderza mocniej.

Finałowa sekwencja na autostradzie to już czyste „wgniatanie w fotel” – z tych scen, po których sala nabiera powietrza dopiero na napisach. Anderson składa ją jak partyturę: najpierw precyzyjne rozstawienie pionków, potem stopniowe dokładanie napięcia i na końcu bezbłędna kulminacja, w której każdy ruch ma swoją cenę. Jest tu wszystko, czego chcesz od wielkiej kinowej akcji: przestrzenna klarowność (zero chaosu dla chaosu), realny ciężar decyzji bohaterów, świetnie poprowadzone zmiany perspektywy i dźwięk pracujący jak drugi reżyser. Zbliżenia nie zabijają dynamiki, szerokie plany nie rozmywają emocji – wszystko jest zszyte tak, że czujesz każdy centymetr toru, po którym pędzi opowieść. To jedna z najlepszych sekwencji akcji, jakie widziałem w kinie w ostatnich latach: bez tanich fajerwerków, za to z chirurgiczną precyzją, dramaturgią rosnącą do ostatniej sekundy i finałowym obrazem, który zostaje w głowie jak echo po detonacji.

Aktorstwo — DiCaprio bez iskry, za to Penn jako wulkan emocji

O dziwo bohaterowie drugoplanowi wypadają lepiej niż pierwszoplanowi. Leonardo DiCaprio zdaje się grać jak z szablonu - wszystkie gesty, miny i frazesy wydają się znajome - widać tu trochę połączenie "Wilka z Wall Street" (2013) z "Django" (2012) i "Zjawą" (2015). Oczywiście nie jest to jakaś wielka wada - jego popisy aktorskie wciąż ogląda się z wielką przyjemnością - jednak spodziewałem się czegoś nowego, a dostałem to co już widziałem.

Za to kreacja Seana Penna jawi się jako wielkie zaskoczenie. Mimo że nie mówi zbyt wiele i pojawia się sporadycznie, to każda jego minuta na ekranie jest wyjątkowa. Potrafi bardzo prostymi środkami wywołać u widza skrajne emocje - od strachu i zakłopotania, po rozbawienie i współczucie. 

Czy warto?

Tak. "Jedna bitwa po drugiej" to Anderson w formie: precyzyjny w reżyserii, ironiczny, ale nie cyniczny, zagrany na wysokim poziomie. Nie jest to film bez mielizn – rozwlekłość środka i przeciążenie epizodami mogą chwilami wybijać z rytmu – ale bilans jest zdecydowanie na plus. To kino gęste, soczyste, zrobione po coś.

Choć akcja funkcjonuje w umownym, „ponadczasowym” USA, skojarzenia polityczne są czytelne: polaryzacja, spory o tożsamość, przemoc symboliczna i realna, dziedziczenie gniewu. Anderson nie musi używać nazwisk ani ruchów – wystarczy, że rozpisuje społeczną gorączkę na ciała i sytuacje.

Film jest długi (ponad 160 minut) i to czuć – drugi akt chwilami rozlewa się na pobocza, kilka wątków prosiłoby się o mocniejsze cięcia. Jednocześnie finał domyka emocje uczciwie, bez łatwych katharsis i wynagradza z zawiązką spędzony czas.

Ocena: 8.5/10

+Plusy: Najbardziej "rozrywkowo mainstreamowy" film Paula Thomasa Andersona od lat;  aktualny, czytelny komentarz o polaryzacji i przemocy społecznej; jedna z najlepszych sekwencji finałowych w historii kina

–Minusy: Rozlewający się drugi akt; DiCaprio z szablonu, prosta historia bez większych zaskoczeń 

powiązane